Podróżując
po Azji w 2011 zwracałem
szczególną uwagę na motocykle iż jest to moja jedna z
największych pasji. Styrany trekingiem Jiri-Mt.Everest Base Camp w
Nepalu powróciwszy do Katmandu dostrzegłem lśniącego Royala
Enfielda. Zainteresowany tym motocyklem zacząłem szukać informacji
o nim. I co odkryłem? Ta jak się okazuje kultowa marka motocykli
istnieje na rynku indyjskim od 1956 roku lecz sama firma powstała w
1893 roku i pochodzi z Anglii. Hindusi na początku zaczęli składać
maszyny z pozostawionych u nich elementów, a
później przejęli
prawa do loga, marki i projektów tworząc w ten
sposób
profesjonalną linię produkcyjną. Ciekawe jednak jest to, że Royal
Enfield jest najstarszą i najdłużej działającą nieprzerwanie
marką motocykli na świecie, a model Bullet najdłużej produkowanym
modelem. Szukając dalej okazało się, że pewnej krainie w
północnych Indiach można wynająć sobie taki motor i
pojeździć
po najwyższych przełęczach na świecie. Ta kraina to Ladakh
inaczej zwana małym tybetem.
Leżąca
pomiędzy pasmami górskimi
Himalajami i Karakorum przyciąga podróżników
swoim pięknem i
historią, a także buddyjskim duchem.
Początek
maja 2018 roku to był ten
moment, kiedy spakowałem się i wyruszyłem właśnie tam.
Najpierw
lot z Dublina do Londynu,
potem z Londynu do New Delhi i stamtąd do Leh, stolicy Ladakhu. W
Leh żyje 27000 ludzi z czego połowa to buddyści, 35% to hinduiści
i 15% muzułmanie. Panuje tam spokój, czystość i
pokój.
Nad
miastem góruje XVI wieczny pałac
królewski stanowiący siedzibę królów
Ladakhu. Inspiracją do
jego zbudowania był tybetański pałac Potala z Lhase. Ladakh zawsze
starał się być samodzielnym królestwem, dlatego często
wojował
z Tybetem, czy najeźdźcami z Kashmiru.
W
1947 roku, kiedy waliło się
imperium brytyjskie i rysowano nowe granice powstających
niezależnych państw wódz regionu maharadża Hari Singh
zdecydował,
aby Ladakh stał się politycznie częścią Indii, a nie Pakistanu
jak żądały władze tego nowego państwa. Po tych zagmatwaniach
terytorialnych Ladakh i również sąsiedni Kashmir stał się
miejscem sporów pomiędzy Indiami, Pakistanem, a Chinami.
Najbardziej odczuł to dystrykt Kargil, gdzie kilkukrotnie dochodziło
do potyczek i bitew pomiędzy armią indyjską, a pakistańską.
Najkrwawsza miała miejsce w 1999roku, kiedy zginęło kilka tysięcy
żołnierzy po obu stronach. W 1974 roku Ladakh został otwarty dla
ruchu turystycznego, który stał się tym samym jednym z
głównych
gałęzi gospodarki Ladakhu.
Do
mojej podróży wynająłem motocykl
Royal Enfield Himalayan 400, czyli najnowsze dziecko słynnego
Royala. 25Euro za dzień to nie dużo porównując do cen
europejskich.
Najpierw
pojechałem na jedną z
najwyższych przejezdych przełęczy na świecie Khardung La na
wysokosci 5359mnpm. Najwyższą jak się okazuje jest Semo La i
znajduje się w Tybecie na wysokości 5565m. Wjechać nawet na
Khardung La trzeba się dobrze zaklimatyzować, czyli pobyć trochę
na wysokości powyżej 3000mnpm i zjechać na dół i następnie
wjechać wyżej i wyżej. Spowoduje to przystosowanie się organizmu
do niższego poziomu tlenu niż jest na wysokości morza. Droga przez
przełęcz została zbudowana w 1976 roku i prowadzi do rzeki Shyok,
doliny Nubra, oraz pogranicza z Chinami. Po drodze napotykamy
posterunki wojskowe, gdzie musiałem okazać pozwolenia na przejazdy
tą i innymi drogami. Miałem z wojskiem ciągle problemy, bo
jeździłem sam, a to jest zabronione ze względu na bezpieczeństwo.
Potrafią wystąpić tu lawiny śnieżne i osunięcia zboczy gór.
Początek maja to jeszcze dużo leżącego śniegu, błota i wody na
wyższych partiach gór. Ciężko jest nieraz przejechać i łatwo
o
przewrotkę, ale co to dla mnie?
Kolejna
w planie była Chang La w
drodze na jeziora Pangong Tso. Dużo tam patroli wojska i
posterunków. Moim patentem było zasłonięcie chustą twarzy i
po
prostu przejechanie ich jakbym był lokalsem. Machałem ręką do
żołnierzy i jechałem dalej. Nie zawsze to działało. Za pierwszym
razem zatrzymali mnie i cofnęli. Pangong Tso Road prowadzi przez
dzikie, skalne pustkowia. Jest kręta i na wielu odcinkach nie ma
asfaltu, a jeśli jakiś jest to dziurawy i niebezpieczny. Malownicze
widoki wynagradzają nam za chłód i trud jej przejechania.
Niestety, ale po 3 godzinach jazdy i przejechaniu 120km ostatni
wojskowy posterunek w wiosce Durbok cofnął mnie i musiałem
niestety wracać do Leh. Nie zobaczyłem słynnego Pangong Tso, a
byłem tak blisko. To jezioro znajdujące się na wysokości 4350mnpm
jest niesamowitym dziełem matki ziemi. 134Km długości, 5km
szerokości, słone i otoczone górami, a zimą zamarza tak, że
można po nim jeździć autem. 60% znajduje się po stronie
chińskiej, więc zbliżenie się do granicy może zakończyć się
niemiło.
Kolejna
część wyprawy to prawdziwa
samotna przygoda i podróż w nieznane, przynajmniej dla mnie.
Na
ulotce z małą mapką Ladakhu zobaczyłem gdzieś na jej dolnym
skraju jezioro Tso Moriri. Po prostu spakowałem się i wyruszyłem z
samego rana. Cały dzień zajęła mi jazda do tego miejsca. 50%/50%
offroad/asfalt to było coś na, co czekałem przez całe życie.
Tylko ja i motocykl. Nikogo po drodze, tylko czasem jakieś maleńkie
wioski w odstępach co kilkadziesiąt kilometrów. Zacząłem się
nawet, co zrobię jeśli złapię kapcia w moim motorze? Chęć
poznania tego, co na mnie czeka gdzieś w oddali pozwalała nie
myśleć zbyt często o tym, co by było, gdyby? Widoki są naprawdę
nieziemskie... bo marsjańskie. Droga wiedzie głównie wzdłuż
rzeki Indus. Legendarnej arterii północnych Indii i całego
Pakistanu. To nad jej brzegami 5000 lat temu żyła cywilizacja
licząca kilka tysięcy ludzi, wysoko rozwinięta technologicznie,
politycznie i społecznie. Co ciekawe wykopaliska archeologiczne
potwierdziły, że w tym społeczeństwie nie dochodziło do
konfliktów, nie prowadzili oni wojen z innymi państwami oraz
nie
występowało tam niewolnictwo jak w innych cywilizacjach jak
chociażby w Egipcie, czy Persji. Przed wioską Mahe musiałem
przekroczyć rzekę i jechać dalej jednak przed mostem znajduje się
posterunek policji i trzeba okazać pozwolenie w asyście oczywiście
kolegi jadącego ze mną. Prawda jest taka, że w dokumentach miałem
wpisanego wyimaginowanego partnera tej podróży i jak się
dopytywali gdzie on jest to ściemniałem w żywe oczy, że dojedzie
za godzinę, bo zatrzymał się na drzemkę, a ja pojechałem dalej.
W tym przypadku zadziałało, ale chyba bardziej dlatego, że osoba
sprawdzająca mnie to nie był policjant, a jakich jego kolega z
pobliskiej wsi, a sam policjant gdzieś na chwilę wyparował. Puścił
mnie i pojechałem dalej. Dosłownie zatopiłem się w otchłani
otaczającego mnie pustkowia, wąwozów i gór. Po
kolejnych
godzinach minąłem przepiękne jezioro Kyagar Tso mijając przy tym
namiotową wioskę tybetańskich nomadów, aż w końcu dojechałem
do Tso Moriri. Tam oczywiście zatrzymał mnie kolejny wojskowy
check-point i doczepili się o to, że jadę sam, ale puścili mnie,
gdyż byłem już nad brzegiem jeziora, a zaraz dalej była wioska
Karzok, gdzie spędziłem noc w namiocie. Jezioro to jest jednym z
najwyżej położonych jezior na świecie na wysokości 4595mnpm. Nie
posiada naturalnych odpływów, a zasilane jest wodą
topniejących śniegów i lodowca. W jego obszarze żyją
endemiczne zwierzątka
tj. kiangi, czyli tybetańskie osły, czy też dzikie owce, świstaki
himalajskie oraz wszechobecne jaki. Miałem przyjemność zobaczyć
je wszystkie na wolności. Noc w namiocie była chłodna, ale za to
gwiazdy były tak blisko i tak gęste, że miałem ochotę pozbierać
je w ręce. Magiczne miejsce.
Nazajutrz
ruszyłem z samego rana w
kierunku wioski Thukye i dalej na przełęcz Tanglang La. Droga w
większości bez asfaltu, totalne pustkowie. Dookoła widać tylko
ośnieżone szczyty pobliskiego pasma z jego najwyższymi
wierzchołkami Pologonka oraz Spangnak Ri. Woddali wynurza się zza
pagórków jezioro Tso Kar. Doświadczyłem nawet
pustynnego tornada,
które zmierzało do mnie. Wysokie może na 60m i szerokie na
10m.
Wygląda imponująco, ale wolałem nie ryzykować i uciekłem mu.
Dojechałem w końcu do drogi Leh-Manali. Słynna arteria ciągnie
się na 490km i na wielu odcinkach sięga wysokości powyżej
4000mpnm. Łączy dwa ważne miasta w regionie Leh i Manali. Krętą
drogą dotarłem do przełęczy Tanglang La, gdzie przywitał mnie
mróz, silny wiatr i sporo sniegu. Ani żywej duszy w
promieniu
kilkunastu kilometrów. I o to chodzi. Nadchodząca noc spędzę
znowu w namiocie.
Ostatnim
etapem wyprawy było
przejechanie trasy Sringar-Leh Highway. Ta z początku niepozorna
droga w pewnym momencie zaczęła się wić w górę i
dół.
Prowadzi przez liczne przełęcze i wąwozy. Po drodze mija się
wioski z buddyjskimi gompami. Nie trudno o znalezienie noclegu, czy
małej, prowizorycznej restauracji. Najgorszą rzeczą na niej są
wszędzie porozrzucane kamienie i głazy spadające ze zboczy. Nie
trudno o wypadek. Duże ciężarówki również
stanowią zagrożenie,
gdyż na tej wąskiej i krętej drodze zgarniają cały łuk
pokonując zakręty, a trzeba jeszcze uważać na krawędzie drogi,
bo nie zawsze są zabezpieczone barierkami. W ciągu dwóch dni
udało
mi się tylko dojechać do Kargil i powrócić do Leh. Kargil
jak już
wspomniałem wcześniej jest głównym miasteczkiem regionu i
dlatego
toczyły się o nie kilka bojów. Dominuje tu społeczność
muzułmańska 95%. Przyznam, że jest nieciekawe, nieładne i
brudne. Właściwie nic mnie tu nie trzyma, ale noc spędzę. Ponoć
żyje tu prawie 150 tys ludzi. Mimo mojego statusu niewiernego nie
miałem żadnych przykrych incydentów. Wszyscy byli wporządku.
Najbardziej zaskoczył mnie widok lokalnego rzeźnika z mięsem
trzymanym w drewnianej budce przy upale +30, a wokół niego
porozrzucane głowy kóz. Nie wiem, co ludzi tu przyciąga, bo
jest
tu pełno hoteli i guest housów. Mieścina używana jest raczej
jako
przystanek w drodze do Zanskaru lub Sringar, gdzie można poczuć się
jak w Tybecie i cofnąć w czasie o jakieś 1000 lat. Ja niestety nie
będę miał przyjemności tam już pojechać, bo muszę jutro wracać
do Leh i oddać motor.
Uważam,
że każdy motocyklista o
zacięciu podróżniczym powinien tam pojechać chociaż raz w
życiu.
Miejsce trudne do opisania wręcz. Lepiej pokażą to zdjęcia.