|
Kraj wysokich
gór, dużych
przestrzeni i… bałaganu. Nepal siedział w naszych głowach od
dawna. Od chwili,
kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy na lekcji geografii o najwyższym
szczycie
świata Mt.Everest 8848mnpm. Musieliśmy tam dotrzeć! Jacek przyleciał do Katmandu z Bangladeszu, a ja przyjechałem z Kalkuty jadąc 17godzin w pociągu i 7 w samochodzie terenowym tłukąc się przez wysokie góry. Jacek w tym czasie smakował lokalnych specjałów i poznawał nowych ludzi. Kluczowym dniem było, kiedy razem spotkali się w hotelu.
Katmandu,
stolica Nepalu to również istny bałagan, co nas już
nie dziwi w tej części świata. Thamel to ścisłe centrum miasta, jakby
tylko dla
ludzi białych z kasą. My biali jesteśmy owszem, ale z kasą
niekoniecznie.
Nawet jest tam sporo knajpek z europejską kuchnią i muzyką. Spotkasz
tam sporo dzianych angoli, amerykańców i
dojczlandów lub poldojczów. Cinkciarzy i
żebraków
też nie brakuje. Spróbuj
tylko wyjść poza tą strefę. A jednak wyszliśmy i… O Matko
Boska
Częstochowska!
Brud, syf, kiła i mogiła. Płynąca rzeka jakoś dziwnie pachnie i
wygląda, a w niej zamiast ryb goszczą śmieci. Szczurów i
wychudzonych zwierząt też nie brakuje. Ulice
zakorkowane są starymi ciężarówkami, autobusami i
taxówkami. A
właśnie taxówki to autka spod znaku Suzuki Marutti. Wsiąść
to wsiądziesz, ale
bagaże na kolanach trzymasz i kolana przy zębach. Pewnego razu
poszliśmy do restauracji coś
przekąsić. Zamówiłem sobie obiad oczywiście wegetariański, a
Jacek coś z
trupem. On dostał swoje zamówienie już po paru minutach, a
ja czekam i czekam.
Zaczynam odliczać czas, daję im 10minut. Dalej go nie dostaję.
Krew jaśnista, nagła mnie zalewa…;/ Mają jeszcze minute… już zostało pół, a tu nagle wszystko się trzęsie jak galareta. Budynek faluje i słychać jakiś ogromny grzmot. Trzęsienie ziemi! Wybiegamy z
budynku na główny plac, gdzie tłum ludzi
panicznie obija się o siebie. Trzęsie jakieś kilka minut i przestaje.
Na
następny dzień oglądamy w wiadomościach, że zginęło kilku ludzi i wielu
zostało
rannych, a siła wstrząsu wynosiła 6.9 w skali Richtera.
Później załatwialiśmy
Jackowi wizę do Indii. Oczywiście z wielką łaską wydali ją. W Katmandu
poznaliśmy właściciela biura turystycznego o imieniu Deepak. Od razu
zaproponował nam swoją ofertę, że za parę stówek zorganizuje
nam bezpieczną
przeprawę przez góry. Dostaniemy przewodników i
tragarzy. Przelecimy nawet
najtrudniejszy odcinek samolotem prosto do Lukli. Serdecznie mu
podziękowaliśmy
i powiedzieliśmy, że sami to zrobimy.
Jiri to mała osada zabita
dechami gdzieś na końcu świata pośród wysokich
gór. Wyruszyliśmy od razu. Kilka
ostrych podejść, dość męczących, dużo
błota, czasem wieje, ale i świeci słońce, piękne widoki, kilka chat,
mijamy po
drodze jakichś tubylców. Czasami zjeżdżaliśmy na tyłkach w
poślizgach. Dostaliśmy
po dupie muszę przyznać. Plecaki mamy z pewnością za ciężkie, około
20kg. Bolą
nas nogi i barki. Spoceni jak świnie doszliśmy do pierwszej wioski.
Pojawiło
się kilka odcisków na dłoniach od trzymania
kijków i na nogach. Nie zdawaliśmy
sobie sprawy, że krótki odcinek na mapie to wijące się
strome ścieżki przez
góry, które chyba nigdy się nie kończą. Rozbijamy
pierwszy obóz nad rwącą rzeką i kładziemy się
spać.
Następnego dnia w pobliskiej wiosce meldujemy się
w
punkcie kontrolnym. Okazuje się, że naszemu japońskiemu koledze ukradli
drogie
okulary. Śmiechy i hihy od strony wiejskiej policji tylko usłyszeliśmy.
Gromada
wieśniaków się zleciała i oczywiście jeden mądrzejszy od
drugiego. Jakieś
głupie zaczepki i ich zachowania. No nic Japończyk będzie musiał
poradzić sobie
bez nich. Były sporej wielkości i wyżerały takie dziury, że
rana goiła
się przez cały dzień. Po kilku godzinach doszliśmy do tej fabryki.
Jakiej
fabryki!? To zwykła chata stojąca samotnie w górach.
Samotnie mieszkająca tam
rodzina robi tu po prostu ser. Gospodarze udają, że nie znają
angielskiego i
częstują nas serem, a później mlekiem i herbatą. Fajnie
jest, mają fajne słodkie
brudne dzieci, z którymi sie bawimy. Ale hola hola! Gdzie
kasa za ser i herbatę? Nagle rozwinęły się
w panu domu zdolności językowe. Tyle za to, a tyle za to. Podał nam
kosmiczną
cenę. Drożej niż w Europie. Razem jakieś 100zł. Wyśmialiśmy go i
daliśmy połowę
mniej.
To już był szczyt wszystkiego. Nawet nie chciał się targować. Ubzdurał
sobie facet kosmiczną cenę i weź mu zapłać, bo on tak chce.
Momentalnie zrobiło się absolutnie ciemno i lunął deszcz,
który utrzymywał się całą noc.
Mieliśmy szczęście, że jednak zostaliśmy tu. Fuck! Namiot mi przecieka, a deszcz nie ustaje! Robi się naprawdę mokro i zimno. Wyskoczyłem z namiotu w samych gaciach na zewnątrz po pałatkę. W przeciągu dwóch minut zmokłem cały. Pałatkę zarzuciłem na namiot i już jest ciut lepiej. Nie kapie już w trzech miejscach, tylko w jednym. W środku nocy Jacek do mnie krzyczy, że ktoś jest w pobliskiej spalonej stodole, gdzie zostawiliśmy plecaki. Rozpinam namiot i świecę tam latarką. Już uciekli. Dalej pada. To będzie długa noc. Poranek przywitał nas rosą i chłodem. Zwinęliśmy obóz, a Jacek zauważa, że brakuje mu jednego kijka. I znowu pojawia się ten dzieciak. I znowu ten facet wychodzi z tekstem, że chce kasę. K…a! Dosyć tego! Chłopie twoje bachory ukradły nam w nocy kijek i lepiej nas nie wkur…j! Facet wpada w szał i nakazuje swoim dzieciom znaleźć kijek. Krzyczy na nich i szarpie nimi. Szukają, ale nie znajdują. Wyparował. My schodzimy z góry do pobliskiej osady w dolinie. Dostrzegamy rurkę wystającą z murka z której leci woda. Zaczynamy się w niej myć, aż po dłuższej chwili przybiega do nas ten starszy człowiek i oddaje nam kijek. Przeprasza za wszystko i mówi, że leżał pod sianem. No my go tam nie położyliśmy! Dajcie mi parę groszy mówi. Masz na piwo. Poszedł z powrotem. My idziemy dalej w kierunku wioski Jumbesi. Po drodze mijamy dzieci, które wędrują wiele kilometrów każdego dnia do swoich szkół przez dżunglę po kamieniach w sandałkach. Widać też tragaży, którzy niosą na plecach ciężkie towary.Ten dzień jest wyjątkowo trudny, trudniejszy niż poprzedni. Zaczyna łapać nas choroba wysokościowa. Ciągły ból głowy, niedotlenienie organizmu, zmęczenie i zawroty głowy powodują, że popełniamy błędy. To raz pada deszcz, to słońce praży, to wilgoć, to wiatr. Przed nami przewyższenia 2500m po błocie i ciągle pod górę. Najbardziej irytującymi momentami są chwile, kiedy widzimy szczyt góry, pod którą podchodzimy i kiedy już jesteśmy na miejscu okazuje się, że to nie szczyt tylko jakieś załamane zbocze i trzeba dalej przeć pod górę. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że takie coś zdarzało nam się za każdym razem, kiedy widzieliśmy ''szczyt''. Idziemy dalej, bo musimy. Nie ma odwrotu. Znajdujemy się gdzieś po środku trasy, więc idziemy tylko przed siebie. Są chwile, kiedy popełniamy z przemęczenia błędy. Zamiast stawiać nogi na kamienie stawiamy je na błoto i upadamy. Zamiast trzymać się strony zbocza to pochylamy się w stronę kilkuset metrowej skarpy. Mamy zawroty głowy. Serce z przemęczenia mnie strasznie boli, słyszę jak bije i czuję straszny ból rozchodzący się po klatce piersiowej. Czy jestem bliski zawałowi… nie wykluczone. Nogi odmawiają posłuszeństwa. Idę jakbym był pijany. Każdy krok jest ciężki, jakby nogi ważyły ze 100kg. Jest okropnie, ale… idziemy dalej… wciąż pod górę. Nigdy wcześniej nie przeżyliśmy takiej katorgi. Tortury na własne życzenie. Mamy mokre buty i ciuchy. Czuje odciski na stopach, jest ich siedem. Paznokieć zalał się krwią i odpadł na dwóch palcach. Jacka buty się rozleciały. To jakiś koszmar. Pod wieczór przeszliśmy wzgórza i znaleźliśmy jakąś drewnianą chatę, gdzie mogliśmy się zatrzymać. Nocleg za parę złotych. Za jedzenie chcą tyle, co w dobrej europejskiej restauracji. Dziękujemy, ale zjemy raczej znowu makaron, który niesiemy na plecach. Kładziemy się do zawilgoconych łóżek. Jesteśmy na wysokości 3000m n.p.m. Jest zimno i wilgotno. Nazajutrz
wyruszyliśmy w
kierunku Nuntalah.
Droga nie jest już
taka ciężka jak wczoraj, ale na kilku odcinkach trzeba było się
napocić.
Ogólnie słonko świeci, nie pada, jest dobrze. Idziemy jednak
cały dzień w
większości przez dżunglę. Prawie nigdzie nie ma ludzi, wiosek. Szybko
kończy
się dzień, a my nadal nie mamy gdzie się rozbić, a wioska jest daleko.
Przyśpieszamy marsz. Zaczyna padać, zarzucamy na siebie pałatki i
idziemy
dalej. Nie patrzymy już na nic. Jest woda to idziemy po niej, jest
błoto też
idziemy, głodni i zmęczeni. Kiedy zrobiło się już naprawdę ciemno
zdobyliśmy
wioskę Nuntalah. Zgubiliśmy gdzieś po drodze naszych znajomych i już
ich nie
odnaleźliśmy. Byli w wiosce, na pewno żyją. Wróciłem po nich
i nie spotkałem ich. Dziwne. Schowaliśmy się w drewnianym
schronisku i od razu po przekroczeniu progu chaty lunął monsunowy
deszcz.
Ściana wody utrzymywała się całą noc. Mogłoby być nie ciekawie,
gdybyśmy spali
teraz w namiotach. Mogłoby nas zmyć ze zbocza. Zjedliśmy coś ciepłego i
wypiliśmy wiaderko wina. Jezu jak miło. Zaczęliśmy doceniać sprawy
błache.
Ciepło, suchość i talerz zupy to coś, przy czym człowiek w takim
miejscu
zapomina o wymarzonym samochodzie i pościgu za pieniądzem. Po nieprzespanej nocy spowodowanej nieustającym
bólem
głowy i brakiem powietrza wstajemy niewyspani i idziemy dalej. Jesteśmy
w
drodze z Nuntalla do Sukre i idziemy przez przełęcz Kari La. Morderczy
trekking. Ogromny wysiłek. Duża różnica poziomów.
Dreptanie na dużej wysokości
w ulewnym deszczu i mgle po błocie, kałużach, śliskich kamieniach i
korzeniach
po nierzadko wąskich, górskich ścieżkach, po
których przemieszczają się także
jaki i osły transportujące towar. Walka z samym sobą. Ze swoimi
słabościami. Jesteśmy na wysokości 3000 m n.p.m.
Nie wykonaliśmy założonego planu, czyli pokonania trasy Nuntala -
Surke.
Jesteśmy niedaleko punktu naszego dzisiejszego przeznaczenia. Pokonała
nas
pogoda. W kilka minut po tym, jak schowaliśmy się w ''schronisku''
zaczęło lać
jak z cebra i pada do tej pory. Zjedliśmy przy świeczce spalone jajka z
makaronem. Zaczynamy się martwić o pieniądze, bo będą nam potrzebne na
powrót.
Chcemy wrócić z Lukli samolotem.
Dochodzimy w końcu do jakieś wioseczki. Zatrzymujemy się
na noc w chacie. Prześpimy się na poddaszu w pokoiku
sklepanym z
desek. Miła gospodyni zrobiła nam obiad za 400rupii nepalskich, makaron
z
jajkiem. Ohydne to było tym bardziej jak wsadzała w nie swoje brudne
paluchy,
żeby wytłumaczyć nam, co jest w środku. Przecież widzimy
kobieto!
Aha to smacznego. Po kolacji żąda od nas 1300r. Co proszę? Pytam. Miało być 400! Ja chcę 1300 krzyczy. Ty możesz sobie chcieć, daj mi menu! Pokazuje jej, że cena jest 400, ale dalej nie kuma, bo ma chyba coś z deklem nie tak. No dobra dajcie 700 mówi. Co za kobieta! Masz tu 500! Co za ludzie! Idziemy spać, bo już mnie nosi. Spanie heh, dużo powiedziane. Przed nami nasz cel, połowa trasy do E.B.C., jakaś tam cywilizacja, trochę spokoju… Lukla. Miasteczko położone w sercu Himalajów, dokąd wszyscy przylatują samolotem w pół godziny. Przed nami cały dzień marszu jeszcze. Powtórka z rozrywki. Pod górę i z góry, po błocie, po wodzie, pada deszcz, słońce świeci, nerwy i radości. Jesteśmy!! W pięć dni pokonaliśmy odcinek Jiri-Lukla bez przewodników i tragaży, sami . Odcinek, który normalnie idzie się jakieś 9dni z tragarzami i przewodnikami nic nie niosąc na plecach. Przyznam, że jesteśmy z siebie dumni. Tego nam było trzeba. Hardcore, a po nim ulga. W Lukli spędzamy dwa dni. Ciągle leje z nieba, ludzie są nieżyczliwi, bo za byle co chcą pieniądze.
W sklepach ceny europejskie, my spłukani. Na ulicach
widać dużo białych idących dumnie w grupach hardcorowców w
czystych ciuchach. Dzielni i odważni. Przylecieli samolotem… Nic
do nich osobiście nie mamy, ale jak takie osoby wracają do kraju i
mówią, że byli na wielkiej wyprawie to śmiech nas ogarnia.
Starszych ludzi to rozumiemy i ich wygodny, lekki marsz. Młodzi jednak
z tragażem z boku to takie trochę yyy... No niech sobie będą, ale po,
co te gadanie o trudach wspinaczkowych? Może po prostu dla kogoś to był
wyczyn i chwała mu za to, że dał radę. W końcu przestaje lać i Idziemu
do Namche
Bazar miasteczka wypadowego w góry wysokie. Szlak
ogólnie
dla kobiet w ciąży. Zaczęło
nam się dopiero podobać w momencie, gdy zobaczyliśmy zerwany przez
ulewne
deszcze most i wyznaczone obejście wiodące skrajem urwiska dookoła
zbocza.
Niektóre jego etapy były dość niebezpieczne, gdyż prowadziły
po
osuwiskach, na
których trzeba było wymijać się z lokalnymi tragarzami. To
dało
nam na chwilę
zastrzyk mocnych emocji, od których jak widzę obydwaj
jesteśmy
uzależnieni. Po
drodze kilka wiszących mostów z powiewającymi na silnym
wietrze
modlitewnymi
chorągiewkami. W dole rwące górskie rzeki. Wyzwanie zaczyna
się
przed samym
Namche Bazar. Żmudne 800 metrów do góry. Krok po
kroku,
powolnie wznosimy się
na wysokość 3443 m n.p.m. W przewodnikach piszą, że odcinek Lukla -
Namche to 2
dni marszu. Nam zajmuje to 6 godzin! Napotkani na szlaku turyści nie
dowierzają
nam, kiedy mówimy im, że pokonanie dystansu Jiri - Lukla
zajęło
nam 5 dni.
Im 9. Z przewodnikiem! Cóż... z Polski chłopaki.
W Namche komercja pełną mordą. Wszystko możesz kupić, czego potrzebujesz. Ciuchy, buty, jedzenie. Nawet jest Internet za jedyne 5usd/h. Dziękujemy jednak. Na szczęscie zdobyliśmy trochę gotówki ze sklepiku, który zajmował się przelewami bankowymi również. Już skończyły się czasy, kiedy podróżnik to był człowiek tajemniczy, przybysz z innego świata, któremu trzeba zapewnić dach nad głową i jedzenie. Teraz to jest człowiek, z którego trzeba wyrwać jak najwięcej kasy. Dużo białych, my pośród nich. Następnego dnia nie czekamy na cud i ruszamy przed siebie w kierunku Mt.Everestu. Mijamy grupy turystów. Idziemy szybko mijając po drodze grupki ludzi i drewniane wioski z hotelikami i restauracjami. Głodni, ale idziemy dalej. Nie zatrzymujemy się. Przed nami wyrasta najpiękniejsza góra na ziemi Ama Dablam. Ponad 6500 m n.p.m. Majestatyczna. Przepiękna. Lśniąca bielą na tle niebieskiego nieba. Pod koniec dnia znajdujemy miejsce na rozbicie obozu. Ubrani we wszystko, co mamy leżymy w namiotach. Jest mi strasznie zimno, telepię się. Ból głowy zwiększył się niczym, jakbym dostał tasakiem w czaszkę. Otulam się śpiworem, mam kurtkę na sobie czapkę i rękawiczki. Nadal marznę. Wyciągam folię ratowniczą i się nią okrywam. Dalej zimno. Nie wytrzymuję. Czekam do rana. W myślach myślę tylko… aby nie zamarznąć, aby przetrwać. Na zewnątrz -10, może mniej. Jacek z boku w namiocie krzyczy, że też zamarza i stara się znaleźć najcieplejszą pozycję skulony w kącie namiotu. Jesteśmy na otwartym wzniesieniu nieopodal Periche na wysokości 4 250 m n.p.m. Odczuwamy silnie skutki choroby wysokościowej. Różnica wysokości pomiędzy Namche Bazar a Periche : 2800 m n.p.m. do 4250m n.p.m. Everest Base Camp - jeszcze ponad kilometr do góry. Wilgoć potęguje uczucie zimna. Chmury przesuwają się w dolinach, opływają góry. Każde góry rządzą się własnymi prawami. Każde góry mają swój własny klimat. Z rana ruszamy. Nie wyspani i zmarznięci kierujemy się do Gorak Shep. Kilka trudniejszych odcinków na dużych wysokościach są traumatyczne. Za szybko to wszystko przeszliśmy. Nie jesteśmy zaklimatyzowani. Teraz już widać tylko piękne pokryte szczyty Himalajów. Droga głównie kamieniska i nie jest jakoś specjalnie trudna. Wysokość tylko wykańcza w sensie brak tlenu. Dotarliśmy pod wieczór do Gorak Shep. To tylko kilka drewnianych domów z bazą noclegową. Wykupujemy pokój dwuosobowy za 2usd. Noc jest zimna, ale dali nam ciepłe grube kołdry. Rano wychylamy się spod kołder. Jest bardzo zimno. Wychodzę poszukać czegoś gdzie można się umyć. Nie ma nic, tylko beczka z zamarźniętą wodą. Rozbijam lód pięścią. Ał! Twardy, ale myję się w zimnej wodzie, która ścina moją twarz. Wyruszamy, przed nami Lhotse 8516m n.p.m. oraz Mt Everest 8848 m n.p.m. My wejdziemy na Kalapatar 5550m n.p.m. Wejście na nią nie jest jakimś wielkim wyczynem, ale męczy strasznie. Znowu brak tlenu i przez to straszne zmęczenie. Po paru godzinach jesteśmy na szczycie. Jest bardzo zimno, ale widoki rekompensują nam to. Widok na najwyższe góry świata, a pod nim długi jęzor lodowca Khumbu. Niebo jest niebieskie, słonko świeci coraz mocniej parząc naszą skórę. Otwieramy butelkę whiskey o nazwie Mt.Everest i pijemy je z widokiem właśnie na tę górę. Trzeba schodzić. Są dwa warianty: ta sama droga, którą weszliśmy albo pionowa ściana pokryta głazami. Wariant drugi nam bardziej odpowiada. Schodzimy po dużych kamieniach, które nie raz się staczają. Trzeba uważać na wszystko. Chwila nieuwagi i można stracić życie lub zdrowie, a moje ubezpieczenie skończyło się w Chinach. Doszliśmy do rosyjsko-ukraińskiej bazy Pumori Base Camp. Szef ekspedycji zaprosił nas do głównego namiotu. Pogadaliśmy sobie trochę i popiliśmy whiskey. Miły gość, fajni ludzie. Idziemy na Mt.Everest Base Camp. Zakończyć naszą misję. Trochę na skróty po skałach i jesteśmy. Kilkanaście namiotów, agregaty prądotwórcze i kilku plączących się pod nogami ludzi. Niesamowite. Może nie jesteśmy na szczycie tej góry, ale być pod nią też robi wrażenie. Stoimy na lodowcu w miejscu skąd wychodzi się na najwyższą górę świata. Warte było to naszej męki. Wracamy do Gorak Shep. Jesteśmy głodni i zmęczeni. Wyszliśmy bez śniadania, a idziemy po pokrytym kamieniami lodowcu Khumbu, Nie jest łatwo, ale bywało gorzej. Na miejscu jakaś kolacja, jakaś herbata i do wyra. Wcześnie rano startujemy z obozu i wracamy do Namche. Pobijamy kolejne rekordy. Uwziąłem się i zechciałem przejść ten odcinek w jeden dzień. Jacek podszedł do tego trochę sceptycznie, ale też nie ma ochoty się zatrzymywać po drodze. Idziemy jak burza po wąskich ścieżkach, kamieniach, przełęczach. Przerwy tylko pięciominutowe. Plecaki są nadal ciężkie. Oddajemy nasze namioty i śpiwory lokalnym tragarzom. Teraz już mamy większą motywację do marszu, gdyż właśnie pozbyliśmy się naszych domów. Musimy dojść do Namche! Po dziewięciu
godzinach morderczego marszobiegu
doszliśmy. Zaznaczę, że normalnie idzie się Reasumując
trekking był naprawdę ciężki, ale tylko na własne życzenie. Mogliśmy go
zrobić przecież jak wszyscy. Chodzi tylko o to, że my nie jesteśmy jak
wszyscy i zawsze wszystko staramy robić się inaczej. Może wydawać się
to lekkomyślne, ale jeśli nie będziemy starali się pokonywać własnych
barier fizyczno-psychicznych nigdy nie dowiemy się dokąd sięgają nasze
granice wytrzymałości. Jest to dla nas ważne, gdyż planujemy podejmować
się w przyszłości podróżowania wyczynowego. Jeśli komuś
wydaje się, że
jesteśmy samobujcami to niech sobie, tak myśli, bo prawdę
mówiąc nie
zamierzamy umierać w domach w pampersach. Lubimy wysiłek do granic
wytrzymałości i pokonywać własne słabości. Ten marsz pokazał nam, że
można tego dokonać.
W Katmandu znowu odwiedziliśmy naszego kolegę Deepaka. Gość, który oddał nas w ręce losu bardzo się zdziwił, kiedy zapukaliśmy w jego drzwi przed czasem. To proste Deepak… na Polaka nie ma cwaniaka. Zaprosił nas na wycieczkę w jego rodzinne strony. Wynajęliśmy samochód terenowy i wyjechaliśmy. Po kilku godzinach byliśmy na miejscu. Droga była ciężka do przejechania, górska, kręta, przez zacofane wioski. Deepak stwierdził wprost, że bez niego żywi byśmy tu nie byli. Wszyscy go tam znają i szanują. Mamy plecy heh. Ugościł nas w domu swoich rodziców. Dali nam do spania lepiankę i spaliśmy na deskach. Pojechaliśmy tam, bo odbywało się święto dziecka, które skończyło właśnie pięć miesięcy i po raz pierwszy zje normalne jedzenie, ryż. Zjechała się cała rodzina i zaczęło się. Najstarsi przyklejają na czoło zabarwiony na czerwono ryż, który ma przynieść im szczęście i zbiera od ludzi pieniądze. Z Deepakiem idziemy do kolejnych chat jego rodziny powtarzać ten rytuał. Idziemy przez wioski i dżunglę. Ludzie żyją bardzo prymitywnie. Mieszkają w lepiankach i uprawiają ziemię. Żyją zgodnie z natura i są samowystarczalni, raczej szczęśliwi. Nie ma dróg, wszędzie trzeba iść piechotą. Ludzie jednak jacyś dziwni. Co rusz ktoś mnie zaczepia i chce pieniądze. A co ja jestem bankomat wydajacy darmową kasą? Odpowiadam i odchodzę. Obeszliśmy całą okolicę. Odwiedziliśmy wszystkich jego bliskich. Ochrzcili mnie nawet swoim bratem i nadali ich nazwisko. Niby jest fajnie, ale wiem, że jak bym znalazł się tam sam to by mnie ze skóry obdarli, dla paru groszy. Jacek w tym czasie został w domu Deepaka z męczącą go biegunką wywołaną ich jedzeniem. Na śniadanie ryż, na obiad ryż i na kolację ryż. Na szczęście jestem wegetarianinem, a Jackowi wciskali jakoś dziwnie wyglądające mięso, co było powodem jego złego samopoczucia. Teraz
kilka słów o kolejnym
nepalskim zwyczaju - trwającym miesiąc festiwalu zwanym VijayaDashami.
Gdy po
naszym trekkingu w Himalajach wróciliśmy do Kathmandu, naszą
uwagę od razu
przykuły przywiązane do chodnikowych barierek kozy, obok nich
poplamione krwią
chodniki, tasaki, tłumy ustawionych w kolejkę ludzi. Przechodzimy obok
kolejnej
obdartej ze skory kozy z obciętą głową i wybebeszonymi wnętrznościami.
Do dziś
słyszę przeraźliwy wrzask wiezionej na motorze kozy, która
zdaje
się widziała,
jaki los spotkał jej koleżanki, a teraz naszła jej kolej. Na chodnikach
porozstawiane miski z ryżem, ziemniakami, brązową zupą z nasion.
Zajadają z
nich psy. Dopiero zapytany o drogę do Thamel przechodzeń uzmysławia
nam, co się
tutaj dzieje. Dziwni ludzie, dziwne słowa, dziwny kraj, dziwne
zwyczaje, a może
to my jesteśmy dziwni. Uważam, że wszystko jest super, kiedy pokornie
się płaci za wszystko i nie wchodzi w szczegóły. Kiedy ktoś
chce
być trochę samodzielniejszy zaraz staje się wrogiem
publicznym.
Dosyć tego, wracamy do Indii skąd polecimy do Europy.
Nie wiem, któremu bogu mam dziękować, że żyję na tym
kontynencie, że urodziłem
się Polakiem, że nie mieszkam w szałasie, że mam dostęp do edukacji i
wszelkich
dóbr.
|
|||||||||
Rosja Mongolia Chiny Wietnam Kambodża Tajlandia Indie Nepal |