Europe 2017
Wyprawa na Bałkany motocyklem siedzi w mojej głowie od jakichś 15lat i zawsze miałem coś innego do roboty zamiast w końcu tam pojechać.
Lipiec 2017 roku to był ten moment, kiedy wciąż żyjąc na emigracji na Zielonej Wyspie cierpliwość moja się skończyła, zmęczenie wzięło górę i nadszedł czas na aktywny wypoczynek, oczywiście motorem. Kawasaki KLE 500 to mój parter podróżniczy od wielu lat i nigdy mnie nie zawiódł. Idealny na krótkie wypady poza miasto po dziurawych drogach, ale nieco niedołężny na autostradach. W 2016 roku mieliśmy razem dość poważny wypadek, którego skutki nadal odczuwam i on też. Sam wciąż się leczę, a jego ciągle naprawiam. Poturbowany był strasznie, ale żyje. Ja też. Na wyprawę pojedzie z nami moja partnerka Joanna. Motor będzie pewnie zazdrosny, ale trochę zazdrości ponoć nie szkodzi, a wręcz pomaga.
Początek lipca to chyba świetna pora na taką podróż. Pogoda ma nam dopisywać.
Z Irlandii płyniemy do Francji promem z portu w Roslare. 18 godzin rejsu upływa nam przy piciu piwa, jedzeniu i oglądaniu showu dla dzieci na małej scenie.
Cherbourg we Francji przywitał nas lekkim deszczem i chłodem. Pokryte gęstymi, siwymi chmurami niebo odebrało mi na chwilę radość z wyprawy. Może się jeszcze pogoda poprawi.
Lecimy autostradą w kierunku Dijon. To jest nasz cel na dziś i nie zatrzymujemy się nigdzie po drodze. Czym dalej na południe, tym bardziej robi się cieplej i słońce zaczyna dawać się we znaki.
Wieczorem byliśmy już na miejscu. Dijon to zdecydowanie miejska perełka. Urzekła nas swoją architekturą. Niczym nietknięta przez czas. Można wręcz z miejsca kręcić tam filmy historyczne bez większych przygotowań scenicznych. Do Dijon turyści przyjeżdżają w celu degustacji win i smakowania lokalnych potraw w licznych restauracjach. W mieście można spacerować bajkowymi alejkami i podziwiać zabytki, które się nie kończą. Z nazwą tego miasta wielu pewnie się zetkneło na opakowaniu musztard, które uznawane są za jedne z najlepszych na świecie, po prostu musztarda Dijon. Charakteryzuje się ostrym, wyczuwalnie słonym smakiem oraz kremową konsystencją. Noc spędzimy w jednym z wielu hotelików. W recepcji nikt nie mówi po angielsku. My po francuzku też nie, ale migowy-podróżniczy zna każdy.
Poranek następnego dnia przywitał nas upałem. Jeśli teraz jest tak ciepło to, co będzie dalej na południu? Chyba jeszcze nie musimy się o to martwić. Problemem dla nas stało się to, że nagle z tyłu zabrakło nam hamulców. Słyszę jak metal z klocków hamulcowych trze o tarcze. Nie wiem jakim cudem to się stało, bo były one wymieniane może dwa miesiące temu i wcale nie dużo używane. Chyba dwoje pasażerów plus bagaże zrobiły swoje. Zatrzymałem jednego bikera, żeby pomógł nam znaleźć jakiś sklep z cześciami, abym mógł kupić nowe i je wymienić. Nie było to proste zadanie. Godzinę jeździliśmy, żeby znaleźć zwykłe klocki hamulcowe i nie mieli ich nawet w serwisie kawasaki. Dopiero w ostatnim sklepie, przy ostatniej desce ratunku mieli je i udało mi się je zamontować. Już jest lepiej. Możemy jechać dalej. Przed nami Annecy. To jest nasz cel na dziś. Za parę godzin powinniśmy być na miejscu. Zwane przez wielu alpejską wenecją przyciąga swoimi urokami, tak samo jak w przypadku Dijon niesamowitą, starą architekturą i romantycznymi uliczkami, kawiarenkami i winem. My romantyczni nie jesteśmy, ale podoba nam się tu, a tym bardziej, że miasto leży u brzegu jeziora o tej samej nazwie. Tu zaczynają się francuskie Alpy. Piękne miasto otoczone pięknymi górami i bardzo czyste jezioro przy którym każdy znajdzie coś dla siebie. Sporty wodne, paralotnie, żeglarstwo, czy po prostu zwykły kemping. Tu spędzimy noc, tym razem w namiocie. Zanim jednak do niego wskoczymy popływamy trochę w jeziorze. Jutro wjedziemy w Alpy i tam dopiero zacznie się prawdziwa motocyklowa przygoda.
Godzina 9 rano, a w namiocie jest jak w saunie. Chyba czeka nas bardzo gorący dzień. Co gorsza motor zaczyna mieć problemy z rozrusznikiem i muszę mu pomagać pchając go, żeby silnik zaskoczył. Zwijamy menele i ruszamy w drogę. Wjeżdżamy coraz wyżej i robi się coraz ciekawiej. Dziś chcemy zwiedzić Chamonix, miasteczko skąd wyrusza się na najwyższą górę w Europie, Mount Blanc. Cały czas czuję jadący z nami zapach palącej się gumy. To, że sakwy topią się nam przypalane rurą wydechową to wiem, ale ten zapach teraz jest jakiś inny. Na miejscu okazało się, że osłona tłumika odczepiła się i trze o oponę zdzierając jej krawędź, aż do drutów. Nasza wyprawa nabrała właśnie wątpliwości. Chmonix to miejsce, które zna każdy pasjonat gór. To jest takie francuskie Zakopane, tylko nieco lepiej ulokowane. Ciągną tutaj tłumy miłośników sportów zimowych jak i wspinaczy górskich. Z czego utrzymuje się miasto nie trzeba zgadywać. Mam wrażenie, że każdy budynek w centrum to jest hotel lub restauracja. No dobra ewentualnie hotel u góry, a restauracja na dole. W 1924 odbyły się tutaj pierwsze Zimowe Igrzyska Olimpijskie. Słynny alpinista Mark Twight opisał miasto jako „największe zagłębie śmierci sportowej na świecie”. To do niego sprowadza się zwłoki ściągane z Mount Blanc, a to najbardziej śmiercionośna góra. Nie ze względu na swoją wysokość, czy trudność w zdobyciu, ale ilość osób które się na nią pchają. Średnio co roku ginie na niej 100 osób. Niestety zginą na tym masywie także brat mojego kolegi. Pochowany nigdzie indziej jak w Chamonix.
Przed nami Furka Pass. Czeka nas jeszcze dziś żmudna droga przez góry. Strome podjazdy, ostre zakręty i serpentyny. Przyznam, że motor ledwo daje radę. Szwajcaria to raj dla motocyklistów. Nie można się tam nudzić. Cały czas czymś zaskakuje. Piękne ośnieżone szczyty, a pośród nich maleńkie, drewniane wioski w dolinach. No i te kręte drogi. Trzeba uważać, żeby nie wypaść z nich, bo większość z nich nie ma barierek nawet i można spaść w niemałą przepaść. Po paru godzinach jazdy ukazała się przed nami Przełęcz Furka. Na początku miałem wątpliowości, czy pod nią podjedziemy tym motocyklem, bo aż na wysokość prawie 2500 metrów nad poziom morza. Wracać przecież nie będziemy. Jesteśmy w sercu Alp i musimy to zrobić. Po 30 minutach byliśmy już na szczycie. Mocno musiałem piłować motor i prowadzić w pełnym skupieniu. Lata doświadczeń zrobiły jednak swoje. Kolejny cel to Stelvio Pass, ale dzisiaj już nie damy rady.
Musimy zjechać w jakąś dolinę i znaleźć miejsce do noclegu. Po około godzinie przed nami ukazało się piękne miasteczko Andermatt, mekka narciarzy. Ceny przyprawiły nas o zawrót głowy. Frytki po 11 euro. Chyba zadowolimy się tym, co mamy w bagażu. Noc spędzimy na polu namiotowym. Noc bardzo chłodną. Jesteśmy na wysokości 1500m, a my mamy, tylko letnie śpiwory. W środku nocy budziliśmy się z zimna. Nie wystarczało nam spanie w ciuchach, w śpiworach i przykryci kurtkami. Rano doceniliśmy wschodzące promienie słońca. Ruszamy w dalszą drogę. Przed nami widzę krętą drogę wspinającą się na zbocze góry. To droga nr 19. Samo serce Alp. Jesteśmy zachwyceni, podekscytowani i zarazem wzruszeni, że Świat jest tak piękny i to tak blisko. Droga ciągnie się w nieskończoność, pogoda nam dopisuje. Widoki są bajeczne! Po paru godzinach dojechaliśmy do chyba ostatniego miasteczka przed granicą włoską Santa Maria Val Müstair i wcale nie spodziewaliśmy się niespodzianki, która na nas czeka. Umbrail Pass to przełęcz na którą mało dośwdczeni motocykliści nie powinni się pchać. Ona naprawdę nas zaskoczyła. Niczym drogowa drabina wijąca się w górę i nie mająca końca. Motor grzeje się, wiatrak chłodnicy kręci się, tak jakby chciał zaraz odfrunąć. Kąt podjadu jest tak stromy, że mam wrażenie iż zaraz staniemy na koło. Co gorsza jest tam dosyć ruchliwie. Pełno motocyklistów i starych samochodów biorących udział w jakichś zawodach. Drobna pomyłka może skończyć się upadkiem lub kolizją z innymi pojazdami. Naprawdę serce miałem w gardle, a zimny pot oblewał mi plecy. Wszystko, dlatego, że po prostu nasz motor ledwo dawał radę, ale dawał na szczęście i już jesteśmy na szczycie. Wysokość to 2500m.
Przed nami już tylko Stelvio Pass i zjeżdżamy z gór. Wjazd na przełęcz nie był tak skomplikowany jak Umbraill, ale widowiskowo powalił mnie na nogi. Panorama Alp to jest to po, co warto było tłuc się taki kawał!
Droga zjazdowa z drugiej strony to dopiero jest czad! Kręta, długa, piękna. Stelvio Pass każdy biker musi odwiedzić choć raz w życiu! Noc dzisiaj spędzimy na kempingu w drodze nad jezioro Garda. Tyle o nim słyszałem, że trzeba je odwiedzić. Ciągnąca się droga wzdłuż jeziora to ponoć główna atrakcja dla motocyklistów. I rzeczywiście jest super, tylko ten upał nie do zniesienia. Garda jest największym jeziorem we Włoszech i najpiękniejszym. Otoczone górami i malowniczymi miasteczkami. Woda w jeziorze jest uważana za najczystrzą w kraju, a jej ciepłota zachęca do pływania. Nas też. Szkoda tylko, że kamyczki na plaży są tak gorące, że nie można na nie stanąć gołą stopą, bo po prostu parzą! Wenecja to kolejne miasto na naszej trasie. Byłem tam podczas mojej samotnej, pierwszej wyprawy po Europie w 2009 roku, a co ciekawe to tym samym motorem, który dopiero, co kupiłem i z miejsca wsiadłem na niego w Opolu i wyruszyłem przed siebie. Termometry wskazują 35 na plusie, jest naprawdę duszno, a my ubrani w ciuchy motocyklowe. Ci, co się nie znają pewnie myślą, że jest coś z nami nie tak, skoro w środku lata zwiedzamy miasto w ”zimowych ciuchach”.
W Wenecji się nie odpoczywa. Jest tu za gorąco, za dużo turystów i za drogo, ale trzeba je choć raz w życiu odwiedzić! Jest jedyne w swoim rodzaju. Żeby zwiedzić ją całą trzeba by spędzić tam ze trzy dni. My tyle czasu nie mamy niestety. Zabytkowe zabudowania poprzecinane kanałami, które pokonuje się pięknymi mostami robi wrażenie. Miasto poetów, artystów i zakochanych powiadają. No ok. Turystyka nieco psuje jej oryginalność, ale jest to cana za otwarte granice i możliwość podróżowania. Ciekawostką jest to, że prawdopodobnie przyczyną zalania wyspy nie jest podnosząca się wód morza adriatyckiego, co też się zdarza, ale zapadnięcie się wyspy na przełomie setek lat. Co ciekawe też, to do Wenecji przywędrowała na statkach pierwszy raz w Europie kawa. Było to w wieku XVII i przywieźli ją z Etiopii. Dziećmi Wenecji byli między innymi Marco Polo, Casanova i Vivaldi. My natomiast szykujemy się do podróży w kolejne miejsce, Słowenii. Postojnska jama to miejsce, które nas tam interesuje.
Ten ponad 20km kompleks korytarzy i sal zrobił na mnie takie wrażenie, że uznałem je za najwspanialsze jakie dotychczas widziałem. Trasa do przejścia dla turystów ciągnie się na 5,5km natomiast dalszymi korytarzami przemieszcza się elektryczną kolejką. W jaskini mieści się niezliczona kolekcja stalaktytów i stalagmitów, oraz różnego rodzaju formacje skalne wyrzeźbione przez najlepszą artystkę, naturę. W 1944 roku słoweńscy partyzanci podpalili tu nazistowski skład paliw lotniczych. Paliły się one wiele dni i wciąż są tam widoczne ślady tego wydarzenia w postaci sadzy na ścianach. Warto jeszcze wspomnieć, że jaskinia została udostępniona dla turystów 200 lat temu, a pierwszym turystą, który tam zawitał był Arcyksiążę Ferdynand I Habsburg.
My już kończymy nasz pobyt tutaj, bo czeka na nas Chorwacja.